Jak często ugryziesz się w język?

Siedzę w swojej, nudnej, biurowej pracy. Coś na tym beznadziejnym łez padole musi w końcu przykuć moją uwagę. I oto jest! Kolega z pracy. Lekko znienawidzony (chociaż staram się wystrzegać nienawiści), nieuprzejmy i o wielu wadach, w tym, jednej szczególnej - Pan X uważa, że nic co biurowe nie jest mu obce, a nawet jest jego i WYŁĄCZNIE JEGO.

Kątem oka obserwuję, co zrobi, za każdym razem kiedy Go widzę. Lubię się wystawiać na skrajne emocje, jak na przykład, mówiąc eufemistycznie (choć wcale nie mam ochoty), wkurzenie. Pan X rozpoczyna poszukiwania, albo raczej rewizję.

Na terenie ogarnialnym dla mojego wzroku przywłaszcza sobie kij golfowy Prezesa - co prawda Prezes powiedział, że kij jest do wyrzucenia, ale X tego nie wie - przecież nie było Go w pobliżu, gdy Prezes tak mówił. Przechodząc koło biurek, maniakalnie zagląda do każdego stojącego segregatora - przecież może któryś jest pusty i niepodpisany - znaczy, jest JEGO :)

Znika mi z oczu za rogiem biura - tam, gdzie jest schowek. Już wiele razy widziałam, jak wynosi stamtąd całe pudełka długopisów, teczek, ofertówek, i tym podobnych. Nie, żeby miało się to nam przydać, prawda? Nikomu nie jest w tej aktualnie sekundzie potrzebne, więc można sobie przywłaszczyć.

I nie powiem w tym momencie, że nikt nie widzi. Wszyscy widzą! Całe biuro. Czemu nikt nic nie mówi? Zastanawiałam się nad tym, dopóki nie zadałam sobie innego pytania - Dlaczego JA nic nie mówię?

Ano nie mówię. Po pierwsze, czasem potrzebuję, żeby mi pomógł. Dwa, on pracuje jakieś dwadzieścia lat dłużej ode mnie i mimo jego wielu dziwnych zachowań każde z nas w jakiś sposób od niego zależy. Nie, nie jest prezesem. Ma, z teoretycznego punktu widzenia, dość niskie stanowisko. Po trzecie, i nie ostatnie na pewno - przecież to głupio tak - kablować na kolegę z pracy?

Więc gryzę się w język i nawet z nim o tym nie rozmawiam. Kradzieże biurowe to przecież bardzo powszechne zjawisko, ale jednocześnie o niewielkiej szkodliwości. Tylko że to nie jest usprawiedliwienie. Gryzę się w ten cholerny język, bo jestem za miękka. Po co robić mu kłopot, skoro mogę spokojnie sobie obserwować, nic nie mówiąc a wiedząc swoje. Powinnam stanowczo zareagować i bronić sprawiedliwości. Ale wtedy SOBIE zrobię kuku.  Więc nie reaguję.

Gryzę się też w język w o wiele poważniejszych sprawach, bezpośrednio związanych z moim życiem społecznym.

Przyjaciel mówi mi, że zakochał się na zabój. Że Ona i tylko Ona. Zna ją dwa tygodnie i już chce się przeprowadzić do innego miasta, rzucić wszystko, bo liczy się tylko miłość. Wiem przecież, że to powtórka z poprzednich związków. Że znów nie przemyślał, że postępuje tak, jak mu się w danej chwili wydaje słusznie, i że znów za miesiąc będę Go pocieszać. Nie mówię, że dziewczyna jest zła. Być może to Ta Jedyna, ale jeśli nie? Poza tym, ze zdroworozsądkowego punktu widzenia, jeśli znów On postąpi tak jak zawsze, szybko, bez refleksji, to nawet najlepsza dziewczyna nie dotrzyma mu kroku.

Ale nic nie mówię. Zbyt jest zakochany, a ja nie chcę, żeby przestał się do mnie odzywać "bo Ty nic nie rozumiesz". Nie mówię nic, bo to On z nas dwojga ma na koncie więcej związków. Krótkich, ale więcej. Nie zwrócę mu uwagi, nie spróbuję Go nawet ochronić przed nim samym, dochodząc do wniosku, że to jego życie i nikt nie popełni za Niego błędów, które jemu właśnie są przypisane. A może tym razem nie mam racji, i zrujnuję Mu życie, wymagając od Niego analizy tego co dzieje się dokoła, zamiast bezkrytycznej wiary w miłość bez granic?

Tak robię ja, i setki ludzi dookoła. Jak często gryziemy się w język? Wychodzi na to, że w moim przypadku jest to większość czasu. Większość problemów zostaje zamieciona pod dywan, bo ja gryzę się w język, wiedząc że mam rację. Większość momentów, nazwijmy to, rozwojowych, sypie się, bo trzymam język za zębami, nie chcąc się przyznać do tego co czuję. Dlatego własnie w kilku ważnych dla siebie momentach po prostu się wycofuję.

Jak często gryzę się w język? A może raczej, po co aż tak często?

Komentarze

Popularne posty