Gofry z konfiturą czyli jak podziwiam dzieci w mojej rodzinie.

Nie tablety. Nie komputer, nawet nie najbardziej wypasione PlayStation. Nie gotowe potrawy. Dzieci w mojej rodzinie, choć mieszkające w mieście, są bardziej "wiejskie" od innych.


I nie użyłam słowa "wiejskie" by umniejszyć im czegokolwiek. O nie nie! Po prostu wydają mi się bardziej przystosowane do życia, bardziej podobne do mnie i swoich rodziców (a mojego rodzeństwa), gdy byliśmy jeszcze spokojnymi mieszkańcami naszego małego domku na wsi.


Największą atrakcją podczas weekendowego pobytu całej rodziny w moim domu na wsi było robienie gofrów. I nie polegało ono na powiedzeniu "Ciociu, jesteśmy głodni, zrób gofry, a my w tym czasie obejrzymy bajkę", ani nawet nie było do tego podobne. 10-latka i 9-latek, na codzień mieszkające w tak zwanej "sypialni" dużego miasta, ochoczo zaciągnęły mnie do kuchni, ale zamiast pomaszerować potem przed telewizor, zostały ze mną, dopóki ostatnia porcja nie została wyciągnięta z gofrownicy. Chciały robić wszystko, od obliczania, ile składników będzie potrzebne do zrobienia podwójnej ilości gofrów, przez mieszanie składników, aż do nakładania ciasta na rozgrzaną gofrownicę (czego oczywiście nie pozwoliłam im robić). Z wielkim entuzjazmem roznosiły porcje domownikom, zajętym w tym czasie arcy-ważnymi rozmowami o świecie, polityce i problemach, czyli o tym, czego szczerze nie znoszę.
Najstarsze z "dzieci", 15-latek, przygotowywał się właśnie do tego, by pomóc wnieść opał do piwniczki, bo "przecież super jest pomagać na wsi, tu jest tyle super rzeczy, ciekawszych niż w mieście!".


Patrzyłam na tę całą sytuację i zastanawiałam się, ile dzieci podobnych do "naszych" istnieje jeszcze na świecie. Dzieci, które o wiele bardziej od gry komputerowej czy tabletowej cenią sobie zabawę na powietrzu i grę w piłkę, albo bieganie po łące. Które, zamiast oglądać kolejną bajkę czy serial, chętnie pomogą w kuchni, robiąc konfitury. I dodatkowo, będą doceniać, jak fajnie jest zrobić przetwory, które można otworzyć zimą, kiedy jedyne owoce jakie można zjeść, to supermarketowe szklarniowe, opryskiwane nawozami jabłka, z których każde jest takie samo, dokładnie tak samo duże, i smakujące pięćset razy gorzej niż to zerwane we własnym, ponad stuletnim sadzie.


Nieomal przypalając gofra, zaczęłam zastanawiać się jeszcze nad inną rzeczą. Mianowicie nad tym, że ja sama też nie byłam przesadnie szczęśliwa, kiedy musiałam pomagać babci i mamie. Wydawało mi się, że można robić tysiąc ciekawszych rzeczy niż gotowanie, palenie w piecu, koszenie trawy, czy tym podobne. "Gdybym tylko mieszkała w mieście, nic nie musiałabym robić". To przez dłuższy czas było zdanie które dźwięczało w uszach. Ale pomagałam, i dzięki temu po jakimś czasie docenić mogłam, jak bardzo przydatne jest to, że znam smak prawdziwego ugotowanego zgodnie ze sztuką rosołu, czy właśnie wspomnianych wcześniej naturalnych wiejskich jabłek. Albo też jak bardzo cieszy mnie fakt, że wiem jak smakuje masło, które samemu się zrobi, od początku do końca, lub usmażone jajko, które pięć minut temu było jeszcze w kurniku.


Kończąc robienie gofrów i czyszcząc gofrownicę, powzięłam wnioski - po pierwsze, wiejskie dzieci to szczęśliwsze dzieci. Po drugie, wiejskie dziecko to stan ducha, nie kwestia miejsca zamieszkania. Można wszystko doceniać, mieszkając w mieście. Trzeba tylko nie starać się za wszelką cenę korzystać ze wszystkich udogodnień i odbierać sobie wysiłku, ale próbować jak największej ilości rzeczy doświadczyć samemu. I jeśli będę mieć dzieci, tak zamierzam je wychować- na wsi, wśród kwiatów i drzew, gdzie nic nie przyjdzie do końca łatwo, ale wszystko będzie o wiele piękniejsze i drogocenne.

Komentarze

  1. "gdzie nic nie przyjdzie do końca łatwo, ale wszystko będzie o wiele piękniejsze i drogocenne" - święte słowa i świetny artykuł :) Z przyjemnością się czyta, w wolnej chwili zapraszam również do siebie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty