nowy koniec, stary początek...

To było jakiś czas temu...

Miałam wszystko. Kochałam, byłam kochana, miałam poukładane życie w Warszawie, pracę, nawet zaczęłam myśleć, że może w końcu za kilka miesięcy dołączę do grona moich szczęśliwych koleżanek chwalących się pięknymi pierścionkami zaręczynowymi...

Aż wszystko runęło. Mój kontrakt dobiegł końca, zostałam zdradzona i porzucona, życie zmieniło się w jeden wielki chaos. I o ile pracę udało się po kilku miesiącach znaleźć, to sklejenie serca do kupy i odzyskanie równowagi okazało się trudniejsze.

I wtedy zdałam sobie sprawę, czego mi trzeba. Spokoju. Ciszy. Zieleni. MOJEJ WSI.

Zaczęłam odnawiać dom po Dziadkach. Wiejski. Zwyczajny, przy drodze. Przyklejony do domu Mamy. Marzyłam o takim w głuszy, pośród drzew. Ale to ten dom, obok domu Rodziców, był ważny. To w tym domu jadłam cytrynę z cukrem nazywaną przez Dziadka "przysmaczkiem". To tam, w pokoju Babci, chowałam się pod kołdrą przed gniewem Rodziców albo Dziadka. Babcia mnie przytulała (kilka ostatnich lat życia przeleżała) i mówiła wszystkim, że mnie nie ma. A potem czytałam Jej książki. To tam właśnie lądowałam z przeziębieniem, oglądając bajki w telewizji i jedząc chleb z wiejskim masłem pokrojonym na kawałeczki, które z Dziadkiem nazywaliśmy "kusoczkami". To tam przeglądałam szafki pełne sukien sprzed pięćdziesięciu lat i stare zdjęcia (wyrzucam sobie ze tyle razy słyszałam nazwiska osób na zdjęciach a nigdy nie mogłam ich zapamiętać). To właśnie tam, odkąd skończyłam osiemnaście lat, Dziadek co weekend, aż do dnia swojej śmierci, serwował mi nalewkę z miodu i cytryny.

Decyzja jest jasna - rok. 
W ciągu roku remontuję dom, i o ile nic się nie zmieni, w grudniu rzucam pracę i zaczynam życie TAM. Tam, gdzie mam wszystko, dom, Mamę, znajomych. I pewnie moje szczęście też tam uciekło.

Komentarze

Popularne posty